|
Alpamayo! Nasza droga startuje w najnizszym punkcie serakow brzeznych |
Whiteout. Zupa z bieli. Tylko jakaś strasznie mroźna ta zupa. Wokół wirują zawiesiny, płatki śniegu, wiatr miesza nieustannie tym lodowatym wywarem. My staramy się zebrać resztki energii i krok za krokiem pokonać kolejne metry dzielące nas od moreny lodowca. Zmęczenie dnia poprzedniego i plecaki mocno dają się we znaki. W końcu - wspięliśmy się na Alpamayo i to w średnich warunkach pogodowych. Zakładaliśmy, że jak zwykle pogoda poprawi się po naszej wspinaczce. A tu biała mroźna zupa...
Ale od początku.
Caraz, znany nam już parking zastawiony jest colectivos i multicombis różnej maści i kierunków. Nasz kierunek to Cashapampa, punkt wyjściowy najbardziej znanego trekkingu w Cordilliera Blanca - Santa Cruz - a także trekku do base campu najpiękniejszej (wg wyników konkursu fotografii w Monachium, 1966) góry świata, Alpamayo. Na parkingu od razu znajduję się kierowca, który oferuje dojazd za jedyne 10 soli od głowy, jeszcze tylko musimy zapakować nasze bagaże i jego towary i współtowarzyszy podróży. W trakcie załadunku nie możemy uwierzyć zbiegowi okoliczności: razem z nami zabiera się nasz jutrzejszy poganiacz osłów, Ambrosio! Pakujemy się na tylne siedzenie królujacej tu marki taksiarskiej - Toyoty Corolli - razem z drobnym Ambrosiem, jego pokaźną żoną i synkiem. Przednie miejsce pasażera okupuje już jakaś pani, więc musimy się trochę ścisnąć z tyłu. Ale co to, jakoś nie ruszamy, choć samochód zapalony a kierowca biega wokół bagażnika z kolejnymi pakunkami... Chwilę później dochodzi do nas babcia w tradycyjnym stroju, otwiera drzwi pasażera i bez cienia wahania ładuje się na przednie siedzenie, spychając i wciskając siedzącą już tam kobiecinę na skrzynię biegów. Kierowca uśmiecha się zadowolony. Tak to można jechać, z kompletem pasażerów!
Droga jest dość kręta i miejscami przepaścista, ale w porównaniu do dotychczasowych eskapad - w ogóle nie wyboista! W pewnym momencie słychać jakieś popiskywania z bagażnika, o co chodzi? No tak, tuż za moją głową znajduje się pudło z kurczakami, które mają już chyba dość tej zakręconej podróży. A tu jeszcze chwila, jeszcze trzeba zapakować stopowiczkę z pokaźnym pakunkiem trawy! Gdzie?? To i owo w bagażniku się przesunie i kolejna pasażerka ma już miejsce! A kupa trawy ląduje na dachu. Ja już nie mogę wytrzymać ze śmiechu, ale jak tak myślę to jeszcze i trójka dzieci mogłaby zmieścić nam się na kolana. Byłaby nas wtedy dwunastka. Plus kurczaki:)
Ale wszystko co dobre musi się skończyć, po półtorej godziny jazdy opuszczamy nasz dyliżans by zakwaterować się na przysklepowym skrawku ziemi poleconym przez Ambrosa, bo tu fajnie i nie, nie ma peros (psów). Ta... Kolację wcinamy w namiocie otoczeni przez trzy upierdliwe psy, wyskubane do połowy kury, gęsi i jedną owcę. Po szóstej rano całe to towarzystwo rozpoczyna koncert, gdzie główna solówka przypada osłu. No nic i tak musimy wstawać, o siódmej jesteśmy umówieni z Ambrosem.
Trek do base campu można podsumować kawałkiem Akuratów: Ta droga długa jest, nie wiadomo gdzie ma kres, co dalej za zakrętem jest... A za zakrętem: stromy wąwóz, pionowe skalne ściany (niestety dosyć roślinne), rozległe pastwiska, wyschnięte jezioro, piękne błekitne jezioro i przede wszystkim - śnieżne szczyty! A to po lewej się Quitaraju wychyla, a to widzimy czubki Caraz, na końcu horyzontu lokalne Jorassy czyli Taulhraju i w końcu: Artesonraju. Szczyt, który marzył się Adamowi, tyle że z doliny Paron. Niestety wszyscy przewodnicy odradzali nam ten pomysł, tłumacząc, że w tym roku warunki są kiepskie i nie było z tej strony praktycznie żadnych wyjść na szczyt. Co prawda wspominali, że warunki od doliny Santa Cruz są dobre, ale jakoś puszczaliśmy to mimo uszu. Dopiero ujrzywszy dostojną sylwetkę Artesonraju z base campu zaczęliśmy się zastanawiać czy aby przypadkiem to nie Artesonraju nie jest tą najpiękniejszą górą w Kordylierach i czy może wybór Alpamayo nie był zbyt pochopny. Teraz pozostało tylko gdybanie i podziwianie lokalnego Matterhornu. Wieczór umija nam przy piwku, dwóch muffinach i moim okrągłym 33... Latka lecą a projekty górskie się nie kończą;)
Kolejny dzień to zabawa w Szerpów. Polega na załadowaniu swojego plecaka na maxa, zarzuceniu go na plecy i wiśta wio, pod górę! Muszę przyznać, że nie jest to moja ulubiona zabawa, zawsze przegrywam i jestem ostatnia na mecie. Na szczęście widoki są oszałamiające, na pewno najpiękniejsze z dotychczasowych. Na biwaku na ok. 5 tysiącach jest przyjemnie bezwietrznie i wesoło - spotkaliśmy Francuzkę Maud, która kojarzy nas ze schroniska w Alpach z czerwca tego roku! Towarzyszy jej Hiszpan, który na tę wysokość dotarł w gumowych Crocsach. Oczywiście nie trzeba wspominać, że ta dwójka bawiła się w Szerpów od punktu wyjścia, z Coshapampy. O młodości, która skrzydeł dodajesz, wróć!
Do naszej wesołej ekipy późnym wieczorem dołącza (czytaj 19:00, całkowita ciemność) Jarosław z Olomunca, samotnik szukający partnera na Akpamayo. Francusko-hiszpański team oferuje mu wspólne dojście do high campu na 5400 m. Tak więc następnego dnia mamy kilku więcej graczy w Szerpowanie: my z Adamem, trójka francusko-hiszpańsko-czeska, Włoch z lokalnym przewodnikiem i porterem plus dodatkowo na horyzoncie pojawia się Amerykaniec z przewodnikiem. Oczywiście dzięki mnie nasza drużyna zajmuje zaszczytne ostatnie miejsce, ale dla mnie wyjście z plecakiem na wysokość 5500 m npm jest osobistym zwycięstwem. Na szczeście widok Alpamayo -zupełnie pocztówkowy - gwarantuje fajne wspinanie, bez jakiegoś tam tuptania po śniegu.
Wszystko zapowiadało się tak pięknie, no może tak nie do końca... Z jednej strony perspektywa czterech zespołów w ścianie, kiedy poprzedniego dnia nie było tam żywej duszy, nie była taka optymistyczna. Z drugiej strony... nad Quitaraju zawisły chmury, później przyszedł opad na horyzoncie, nocą zaczęło sypać i u nas. Wcale mnie to nie zdziwiło, po kaprysach pogody pod Tocllaraju, nie spodziewałam się niczego innego, więc tym razem zabraliśmy rezerwę żywieniową na dzień złej pogody. Ku naszemu zdziwieniu o pierwszej w nocy Włoch z przewodnikiem i Jarosławem zaczęli zbierać się do wyjścia (budząc wszystkich dookoła). Co prawda przestało sypać, ale widoczność była bardzo kiepska i nie wyglądało jakby mialo się przejaśnić. Postanowiliśmy poczekać z decyzją o wyjściu do 2:00, tak jak wcześniej planowaliśmy.
W ciągu godziny niewiele się zmieniło. Postanowiliśmy czekać dalej i obserwować postępy Włocha i jego drużyny. Przed 3:00 pogoda nic się nie zmieniła, za to w drogę wyruszył Amerykaniec z przewodnikiem. Obserwowaliśmy jeszcze namiot francusko-hiszpański z nadzieją, że nie pojawią się tam oznaki pobudki i będziemy mieć pretekst, by przełożyć atak ściany o jeden dzień. Nic z tego! Ostatnia francusko-hiszpańska deska ratunku odpłynęła w siną dal, czyli pod ścianę. Bez przekonania zebraliśmy się, bez przekonania ruszyliśmy w stronę ledwo widocznych w ścianie czołówek.
Wiatr zacinał lekko śniegiem, Adamowe kontury coraz bardziej się rozmywały. Przed startowym serakiem trzeba było podjąć decyzję. I tu z pomocą przyszły nam niebiosa: "Spójrz, gwiazdy, przejaśnia się!" krzyknął Adam. Faktycznie, gwiazdy mrugały do nas przyjaźnie. "To uderzamy!" odkrzyknęłam i ruszyliśmy w stronę blednących nad nami czołówek. Po przewinięciu się przez startowy serak czekały nas dwa wyciągi tuptania w pionowych śniegach. Z przyjemnością szłam na drugiego w moich grubych łapawicach. Jak tylko na horyzoncie pojawił się lód poprosiłam Adama o zmianę, w końcu przyszło to, co tygryski lubią najbardziej!
W międzyczasie dogoniliśmy sympatyczną Francuskę i Hiszpana i od tego momentu zaczęliśmy się wspinać równolegle. Warunki w ścianie były wyśmienite, lód przedziabany (co dawało wytchnienie łydkom), asekuracja komfortowa. Jedynie wysokość oraz bombardujący lód z góry dawały się we znaki. Nie wyobrażam sobie tej drogi w sezonie, kiedy naprawdę są tu tłumy ludzi. Już przy naszych czterech zespołach w górnej części drogi było niewesoło. Ja w ogóle mam chyba swoiste lodowe przyciąganie, oberwałam w oko, przedramię, udo, no i przetestowałam nowy kask z każdej strony. Po trzech wyciągach znów Adam przejął prowadzenie. Rynna się zwęziła, dogoniliśmy kolejny zespół, atak lodowy się natężył. Ostatnie metry do grani to wąski lodowy kanał, w którym mieści się jedna osoba. A przed nami było pięć osób. Z tego względu utknęliśmy w jakimś godzinnym korku obserwując poczynania lokalnych przewodników i ich klientów. Trzeba przyznać, że momentami było to ciekawe zjawisko
W końcu udało mi się wystartować do góry i pokonać ostatnie metry, by zdobyć... śnieżne okienko na grani Alpamayo... Bardziej niespektakularnego zakończenia wspinaczki nie pamiętam. Co prawda oryginalna droga Ferrari (French direct) kończy się tuż koło szczytu, ale dojście do niego to balans na śnieżnych grzybach. Mało kto ma teraz na to ochotę, tym bardziej, że w zeszłym roku dwóch Włochów zginęło spadając na drugą stronę grani, ponieważ cały szczytowy nawis się urwał.
Nie było dla nas najmniejszego sensu pchać się dalej niż śnieżne okno, spróbowaliśmy więc tylko dojrzeć coś prócz wszechogarniającej bieli. Po kilku bezowocnych minutach, gdy dalej widać było tylko góry chmur, zawinęliśmy się do zjazdów. Ostatni odcinek zjazdów znów się zakorkował, na szczęście tylko na jakieś 15 minut. Około południa byliśmy już w namiocie i zabieraliśmy się za jedzenie i picie.
Wieczorem przejaśniło się całkiem i mogliśmy podziwiać wspaniały wschód księżyca. Lodowiec stał się miejscem magicznym, podświetlony żółtawym światłem księżycowej żarówki. Z goryczą myślałam o tym, że gwiazdy poprzedniej nocy tylko się z nas naigrywały i powinniśmy byli poczekać jeszcze jeden dzień.
O północy obudził mnie podmuch przenikliwie zimnego wiatru, tak intensywny, że wwiewał śnieg pod tropik namiotu. Noc nadal była gwieździsta, ale wietrzysko nie dawało nam pospać. O ósmej, kiedy zaczęliśmy się zbierać była już tylko zupa z bieli. Mroźna i nieustannie mieszana wiatrem. Może jednak te gwiazdy nad Alpamayo mrugały do nas przyjacielsko?
PS
Już po zejściu z lodowca, w base campie nastała prawdziwa lampa. Dostojny Artesonraju kusił nas bardzo i nawet przez moment rozmawialiśmy, by ruszyć w jego stronę, ale byliśmy prawie pewni, że podczas ataku otoczyłaby nas zupa z bieli...
Info praktyczne:
Dojazd - colectivos do Caraz (ok. 6 soli), potem tuk-tukiem na dworzec colectivos do Cashapampy (kierowcy będa wiedzieć) i stamtad udało nam się dojechać za 10 soli od głowy.
Trek do base campu Alpamayo to ok. 8 h, jeśli chcemy to zrobić w jeden dzien to trzeba przyjechać dzien wczesniej do Cashapampy, tam nocować i wystartować zaraz z rana.
Na wspinaniu mieliśmy 7 śrub i cztery szable, stany zjazdowe były co kilkadziesiat metrów.
Na biwaku na morenie była woda, ale niestety nie zawsze ma się takie szczeście.
|
8-godzinny trek czas zaczac |
|
Sielankowa laguna z sielankowa krowka |
|
A gory trwaja... |
|
Alpamayo - pierwsze spojrzenie |
|
Ambros z Adamem szykuja kolacje:) |
|
Widoki najlepsze z dotychczas spotkanych |
|
Posing lodowcowy |
|
Podejscie na przelecz bylo calkiem wspinaczkowe |
|
Widoki wspaniale a ja zdycham na podejsciu |
|
Zwyciestwo!! Przelecz na 5500 mnpm z plecorem osiagnieta! |
|
I pomalutku zaczyna chrzanic sie pogoda |
|
No nie wiem co tu napisac... Ze wszystko z nami ok i nie brak piatej klepki? |
|
Wspinanko byloby super przyjemniaste, gdyby nie zespoly nad nami |
|
Wyjsciowa rynna, gdzie stalismy w korku |
|
Najbardziej nieatrakcyjne "zdjecie szczytowe" |
|
Francusko-hiszpanski team jeszcze zjezdza |
|
Widok na Quitaraju i nasza baze |
|
Zupa z bieli na zejsciu |
|
W base campie po zejsciu pijemy winko z Jarem;) |
|
Artesonraju o zachodzie slonca |
|
To sie nazywa sniadanie miszczow! Prawdziwy rest! |
|
Oczywiscie pogoda zrobila sie idealna, jak bylismy juz na dole... |
|
Widoki z base campu |
|
Adam i jego (jeszcze) nie spelnione marzenie |
|
W drodze do Cashapampy |
|
Wrocimy tu Peru! :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz