|
Takie tam pogaduchy i narzekanie na pogode |
Każda nowość z jednej strony pociąga, z drugiej nasuwa pewne obawy, czasem nawet strach. Dla nas podobnie było z Peru. Trochę jakbyśmy jechali na spotkanie nieznanego zwierza, w dodatku nocą. Widać tylko ślepia, ale nie wiadomo, czy w ciemnościach czai się jakiś drapieżnik czy może sympatyczny zwierzak...
W każdym przewodniku o Peru jak byk stoi: uważać na złodziei, fałszywych taksiarzy, znajomi ostrzegają przed Limą, że niebezpiecznie, lepiej od razu uciekać z tego miasta. Niesamowite, że standardową metodą na spotkaniem z nieznanym jest zastraszanie!
Na szczęście wśród znajomych mamy wystarczająco dużo osób, które przetrwały spotkanie z peruwiańskim zwierzem i opowiadały o nim w samych superlatywach. Jedno było pewne: coby nie miało się okazać, peruwiańskiego zwierza musieliśmy oswoić sami.
Zaczęło się od Limy, gdzie spędziliśmy jakieś półtorej doby, podczas której nikt nas nie okradł, nie oszukał, w dodatku zwiedziliśmy wybrzeże i ładne dzielnice Miraflores i Barranca oraz zakosztowaliśmy po raz pierwszy sałatki z przepyszniutkiego awokado.
Podróż do Huaraz też okazała się bezproblemowa, dojechaliśmy my i nasze bagaże! A standardu tutejszych dalekobieżnych busów w Europie na próżno szukać.
Dłuższego czasu na oswojenie potrzebowaliśmy jeśli chodzi o hałas lub inaczej, natężenie odgłosów życia ulicy... Myśleliśmy, że to cecha tętniącej życiem stolicy. A jednak... Huaraz jest stolicą Kordyliery, więc i tu nie mogło być gorzej. Początkowo chcieliśmy tylko uciekać w góry, ale z czasem człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego i nawet te nieustanne klaksonowe koncerty przestają przeszkadzać...
Także ruch uliczny - jako piesi - opanowaliśmy znakomicie, lawirując po zakorkowanych uliczkach lub przebiegając w poprzek okoliczne "przelotówki" czy uciekając przed tuk-tukami. Poruszanie się lokalnym transportem publicznym zostało nam brutalnie przyswojone zaraz na wstępie, gdzie z okazji święta narodowego i ogólnej fiesty, miejscowe colectivos (nasze busiki) sprawdzały granice swojej pojemności. Pamiętajcie, choćby i szpilki już nie wcisnął to kolejnego pasażera jak najbardziej...
Jedną z podstawowych potrzeb człowieka jest zapewnienie pożywienia. W Peru okazywało się to zadaniem łatwym, niezbyt kosztownym i... przyjemnym! No może nie tak od razu... Przecież żołądek też potrzebuje czasu na oswojenie nowych bakterii... Trwało to mniej więcej tydzień, ale kiedy się udało mogliśmy rozkoszować się tutejszymi smakołykami.
Hitem okazały się owocowe koktajle z lokalną babką piaskową. Najlepszą miejscówą na taki zestaw był market (targ), gdzie za litr soku i ciacho płaciło się 1,5$! Numer dwa w naszym menu stanowił kurczak - pojjo. Podawany wszędzie i we wszelakiej postaci zdecydowanie rządził w Huaraz. Podobno w innych częściach Peru znają też inne potrawy, sprawdzimy następnym razem...
Kurczak zresztą bardzo nam smakował, w Huaraz zdecydowanie polecamy restaurację El Fogon, mającą najlepszy stosunek jakości i wielkości porcji do ceny (ok. 20 soli za danie, 14 za ćwiartkę kurczaka). Huaraz jest miejscowością turystyczną, więc jest tu knajpka na knajpce. Te dla gringos wyróżniają się, prócz ceny oczywiście, menu oferującym coś więcej niż kurczak, lub tym, że pakują te kurczaki w burgery. Są wyjątki, jak w restauracji Creperie Patrick, gdzie gorąco polecamy burgera z lamy za jedyne 10 soli razem z frytami! Oczywiście są też uliczne burgery za 2 sole, z mięskiem o grubości 3 mm, frytami i mega mieszanką sosów, zdaniem Adama i dwóch Piotrków całkiem smaczne. Generalnie turystom o profilu low-budget polecamy stołowanie się w godzinach między 12:00 a 14:00, kiedy to wszystkie lokale oferują menu, łącznie z zupą (zupy są tu smakowite, takie polskie!) przystawką i deserem w cenie między 4 a 12 soli, w zależności od standardu lokalu. Ale raz na jakiś czas warto skoczyć na kawkę z pyszniastym ciachem do Cafe Andino lub Cafe California:)
Brzuch pełny to i o jakimś legowisku trzeba pomyśleć... Tutaj mieliśmy trochę pecha, przyjeżdżając w okresie peruwiańskiego święta narodowego, gdzie wszędzie było full, więc wylądowaliśmy w hostelu Casa Jaimes, którego nie polecamy. Tani, ale standard nawet jak dla nas niski. Potem zakotwiczyliśmy w hostelu Caroline, gdzie prócz stale przewijających się Francuzów stacjonowało dwóch rodaków - Rumcajs i Czerwony Kapturek:) Piotrek Rumcajs to w ogóle powinien mieć tu osobnego posta na swoje historie podroży stopem, ale może lepiej zerknąć na jego
bloga. Poza tym, w cenie noclegu wliczone było śniadanie serwowane z codzienną niespodzianką - najlepsza była ta naleśnikowa:) Generalnie ceny spania w tańszych hostelach lokują się w okolicach 15-18 soli za w pokoju wieloosobowym, 40-45 soli za dwójkę. Hostel
Monkey-Wasi jest podobno najlepszą opcją dla wspinaczy, nam nie dane było tego sprawdzić.
Dla nas największą przeszkodą w oswajaniu peruwiańskiego zwierza była nieznajomość hiszpańskiego. Peruwiańczycy są w większości bardzo sympatyczni, a byliby chyba jeszcze bardziej, gdybyśmy nie byli takimi okropnymi gringos, co najważniejszy język świata olewają... Ominęło nas tyle rozmów i żarcików, pewnie dobijanie targu byłoby jeszcze ciekawsze (choć tu Adam zbliżał się do mistrzostwa), no i może jakieś przyjaźnie można by zawiązać, a tak... Nasze mini rozmówki polsko-hiszpańskie jakoś ratowały nam d...ę, ale łatwo nie było. Moim postanowieniem jest wrócić do Ameryki Południowej wraz ze znajomością hiszpańskiego i poplotkowanie sobie z paniami w kapeluszach i wielowarstwowych kieckach, z nieodłączną chustą na plecach. One to mają stylówę! -jak to określił Piotrek. I te chusty! Zawsze zastanawiałam się czy tym razem schowane jest tam dziecko czy może zakupy. Zazwyczaj było to dziecko;)
W ogóle Huaraz to miasto dzieci i psów. Dzieci towarzyszą kobietom wszędzie, śpią w chuście na plecach i tylko małe stópki im dyndają. Siedzą z mamą za ladą lub na ulicy sprzedając coś z nimi, bawiąc się tym co i im w łapy wpadnie... Karmienie niemowlaków odbywa się wszędzie, pani w agencji turystycznej dyskutując z nami przy okazji karmiła córkę! Co trzeba dodać, wszystkie te dzieci są słodkie i śliczne, jakoś o nastolatkach trudno to powiedzieć. Gdzieś gubią się te śliczne rysy twarzy, może pod wpływem ostrego słońca i wiatru? Ciągłego jedzenia kurczaków?
Psy to inna historia. Rzadko kiedy są śliczne, zwykle głodne, głośne i bezpańskie. Potrafią być naprawdę niebezpieczne, w szczególności na odludziu, w szczególności w kupie... I ja się ich bałam! Wątpię, żeby ktoś te wszystkie psy oswoił.
Na oswojenie tutejszych gór, Kordyliery Białej, też potrzebowaliśmy trochę czasu. Ale o tym już było w poprzednich postach. Choć myślę, że niektóre tutejsze ściany na zawsze pozostaną dzikie...
Mogłabym tu pisać i pisać o tych naszych peruwiańskich dniach, ale... Wspomnienia są fascynujące tylko dla wspominających. Faktem jest, że ostatnie dni i godziny w Huaraz były fantastyczne ,czuliśmy się prawie jak w domu, razem z Piotrkami tym bardziej, hostel stawał się coraz bardziej przytulny, a jedzenie coraz smaczniejsze... Oswoiliśmy peruwiańskiego zwierza. I trzeba było się z nim pożegnać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz