środa, 5 sierpnia 2015

Vallunaraju i rekord wysokości

W koncu w gorach!
Godzina 18:00, całkiem spokojny wieczór, na niebie stalowe chmury chwilowo wystroiły się w pastelowy żółty kolor zachodzącego słońca, gdzieś tam w oddali szczeka pies, jak zwykle trwa koncert ulicy, a jednak... Albo ten hałas jakiś mniejszy albo my przesiąkliśmy już peruwiańskim gwarem.

Ja leżę w łóżku już drugi dzień, dziś w końcu katar trochę odpuszcza,ale wciąż jestem słaba.  Pobyt w Hatun Machay zostawił mi niemiłą nuespodziankę w postaci cieknącego nosa, ale czułam się dobrze, Adam też, więc w sobotę z rana ruszyliśmy w stronę Vallunaraju, naszego szczytu aklimatyzacyjnego. To szczyt położony u wlotu doliny Quebrada Llaca, niedaleko Huaraz, więc logistyka była prosta.

Najpierw spędziliśmy dwie godziny w taxi-shaker. Bardziej wyboistą drogą jeszcze nigdy nie jechaliśmy, byliśmy pełni podziwu dla kierowcy pokonującego ten skalny labirynt. Adam później z dociekliwością przyglądał się oponom, co prawda już całkiem bez profilu, ale guma wyglądajaca na nie do przebicia.

Nasz punkt startowy to 4400 mnpm, biwak znajdował się na 4900 m. Podejście bez problemu, tyle że płuca nie nadążały za nogami, więc spokojnym tempem doszliśmy koło południa na miejsce. Prócz nas była tylko Amerykanka z guidem, więc było bardzo kameralnie. Tego samego dnia podeszliśmy jeszcze jakieś 100m na lodowiec (dobry patent aklimatyzacyjny) i pobawiliśmy się szablami śnieżnymi.

Zachód słońca o 18:00 oznaczał dla nas zakwaterowanie się w naszym namiociku i próby zaśnięcia. Próby średnio owocne ze względu na wczesną porę a u mnie dodatkowo zatkany nos. Głowy nas o dziwo nie bolały. Coś tam pokimaliśmy do godziny 2:45,potem mini śniadanko i w drogę.

Do lodowca szło mi się okropnie, wciąż brakowało tchu. Na szczęście na lodowcu udało się załapać jakiś sensowny rytm, tyle że zrobiło się okrutnie zimno. Trzeba było ubrać puchówkę i niezawodne rękawice Hestra, polecam gorąco. Kolejne 2.5h to koncentracja wzroku na małym oświetlonym poletku śniegu, które powoli, ale nieustannie posuwało się w górę. Po 6:00 spotkaliśmy już schodzących ze szczytu Amerykankę i guida. Łudziłam się, że na wierzcholek dużo nam nie brakuje. A tu dopiero się zaczęło: szczeliny giganty, 20-metrowe mosty śnieżne, lodowe organy wiszące na posępnych serakach... A do tego tchu całkiem zaczęło brakować a serducho kołotało się w piersi jak szalone. Także z tempa ślimaczego przerzuciliśmy się na ślimacze flegmatyczne, ale mimo to udało się dojść do przełęczy, do długo wyczekiwanego słonka! 

Po nawodnieniu i nasłonecznieniu, końcowa grańka wydała się całkiem przyjemna i na pewno efekciarska. Na szczycie rozkoszowaliśmy się widokami: z jednej strony ośnieżone szczyty,z drugiej... brunatne pagóry i ceglane Huaraz wtapiające się w ich tło. Parę fotek, parę oddechów i schodzimy. Im niżej, tym bardziej boli głowa, myślałam, że zazwyczaj proces ten przebiega odwrotnie. Jeszcze tylko 2 godziny taxi-shaker i jesteśmy znów w Huaraz i możemy świętować nasz rekord wysokości: 5686 npm :)

Info praktyczne:
Taxi z Huaraz to koszt 100 soli.
Mieliśmy ze sobą szable śnieżne, ale były nieprzydatne. Szable można kupić w sklepie (30 soli) lub poszukac warsztatu z aluminiowymi ramami okiennymi i zamówić to co chcemy (taniej o jakieś 30%)


Najpierw podejscie - bezproblemowe

Widoki dopisuja
Pokoj gorom

Tempo flegmatycznego slimaka

Seraki maja tu jakies inne wymiary

W koncu w sloncu! Ta zolta plama to kopalnia zlota
Koncowe metry

Szczytowe widoki

Udalo sie!:)

Huaraz wtapia sie w otoczenie

Takie tam szczelinki do poglaskania

W zejsciu latwiej, ale glowa zaczyna bolec

Takie tam mostki sniezne

Jak pocztowka, nie chce sie wierzyc, ze to realne!

Kwiatki nie marnuja energii na lodygi w tym nieprzyjaznym srodowisku
Zaraz startujemy z taxi-shaker

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz