poniedziałek, 23 listopada 2015

Pokuta i rozgrzeszenie w Utah

Utah, Canyonlands, taki mały Wielki Kanion

Ja piździu-hu-hu! Nie ma żartów panie, zima przyszła na całego! Jeszcze tylko dżingel bellsów brakuje do szczęścia! No i tych setek kilowatów płynących by zasilić światełka świątecznej tkliwości. Nie w tym stanie mój panie! Południowe Utah to chyba jedno z bardziej wyludnionych okolic. W tym stanie jest średnio (beznadziejna jednostka statystyczna) 10 mieszkańców na kilometr kwadratowy, ale aż 80% ludności mieszka w Salt Lake City! Pewnie kolejne 10% w St. George, więc możecie sobie wyobrazić obszary, które przemierzaliśmy: maksymalne stężenie bezludzia i pustynnych krajobrazów.



Canyonlands, typowe widoki w Utah

Canyonlands, niby pustynie a śnieg czai się tuż za rogiem..

W drodze na słoneczny zachód podziwiamy tutejszy patriotyzm 



Utah, które poznaliśmy to mieszanka Wielkiego Kanionu i Monument Valley (o nich w następnym poście!). Generalnie: pornografia dla geologów! W Europie te wszystkie warstwy geologiczne są odziane (mniej lub bardziej skromnie) zielonymi barwami roślinności. A tu, w Utah, bezwstydnie święcą golizną odkrywając wszystkie tajemnice: piaskowiec taki i śmaki a  na samym końcu owaki (szczegóły geolodzy znajdą sami). Nie dość, że ta bezpruderyjna postawa musi przyprawiać geologów o zawrót głowy, fotografów też doprowadza do szaleństwa  ta wspaniała paleta kolorów. Wspinacze  zainteresowaniu są głównie tym, czy ten piaskowiec gwarantuję bezpieczną czy iluzoryczną protekcję.

Wracając do przerwanego wątku: choć nawet na pustyni zawitała zima nie ma tu komu wpadać świąteczne oszołomstwo. Za to na pewno lekko oszołomione są te stada krów brodzące po kolana w śniegu...


Pogoda daje nam popalić
Krowy przerzuciły się na śnieżną dietę
My uciekamy, byle dalej od minusowych temperatur! Ostatnie dni w Indian Creek trochę nas wykończyły: coraz niższe temperatury, coraz dłuższe noce... W akcie desperacji spędziliśmy jedną noc w buchającym ciepłem hostelu Lazy Lizard. Prócz gorącej kąpieli atrakcją wieczoru byli brodaci kowboje, byli i niedoszli strażacy (podobno to atrakcyjna posada w USA) i wąsacz mamrotak przez sen. My marzliśmy nawet w ciągu dnia a lokalsi śmigali w krótkich spodenkach i t-shirtach! Tutejsza hamburgerowa dieta to po prostu inwestycja w zimowy tłuszczyk ochronny! Jak to łatwo połączyć przyjemne z pożytecznym! 

Wracając do nas... Kierowaliśmy się w stronę słonecznej Nevady, ale na szlaku parków narodowych zostały nam jeszcze dwie obowiązkowe pozycje: Bryce Canyon i Zion National Park. Ten pierwszy miał być pierwszy, ale prognozowane opady śniegu zdecydowanie bardziej przemówiły do potencjalnych narciarzy niż do nas. Więc drugi z kolei Zion stał się pierwszym i... ostatnim. Ale bez uprzedzania faktów. Nieustępliwy śnieg sprowadził nas na manowce czyli do motelu w Hurricane. I choć opad się skończył miasto udowodniło słuszność swej nazwy popuszczając wiatru fantazję. A my nocą zmarzliśmy w motelu!

Za to widok Zion rozpalił nasze wspinaczkowe i górskie żądze: kilkusetmetrowe ściany w kolorze pomarańczu, wiśni i kremowych lodów na czubeczkach! Niesamowite! Góry jakby odziane w białe wełniane czapy! Czapy zresztą przydatne, bo pomimo słońca hulaszcze wietrzysko i podstępny chłodzik czaiły się przez cały dzień. Zamiast wspinania zaliczyliśmy emerycki spacer w stronę Narrows, wąskiego kanionu rzeźbionego setkami tysięcy lat, ciągnącego się kilka kilometrów, niestety wypełnionego lodowatym strumykiem. Nasza eksploracja zakończyła się na sprawdzeniu temperatury wody ręką (niby więcej niż 0 stopni musiała mieć..) i udaliśmy się na poszukiwanie potencjalnych celów  wspinaczkowych.

Zion National Park wita nas!

Spacer emerycki

Tutaj zaczyna się prawdziwa frajda: kanion Narrows. Tylko po co tu ta woda?

Kolorki w Zion oszołamiają

Takie to widoczki mamy przy śniadanku


I co tu dużo mówić: wspinanie w tych parkach narodowych jest przeciwieństwem turystyki w nich: ani łatwo, ani przyjemnie, nie ma żadnej opcji dla słabeuszy i cieniasów. W ogóle Zion wydaje się kolejnym levelem we wspinaczkowej grze pt. Harde trady w Stanach. Tyle, ze nam brakuje niezbędnych akcesorii na ten levelm: ani mega buły, ani mega techniki, ani psychy no a hakówkę zarzuciliśmy w Yoskach... Mimo to Adam dzielnie zawojował, choć na rozgrzewkę trafiła się 5.7 z dopiskiem akward... Niektórzy wiedzą co,to znaczy. Później jakieś Zapiaszczone Wiśnie, nawet zjadliwe, ale skała twardsza niż w Indian, klinowanie znów bolało...

Cave Route na rozgrzewkę, 5.7 z dodatkiem akward

Zapiaszczone wiśnie

Pomarańcz wszędzie dookoła. Plus wspinacz

Fails of Power. Idealnie na ręce. Ino przewieszona

Widoczki przy obiedzie. Wszędzie ściany..


Wertując przewodnik po raz kolejny łudzimy się, że nagle odnajdzie się ta sklejona strona z tymi wszystkimi pięciogwiazdkowymi drogami dla nas. A tu nic, drzwi sezamu pozostały zamknięte. Nie pozostaje nam nic innego jak Hadacze, czyli polecany przez wszystkich Headache, droga za 5.10+ na dłonie! Ideał z malutką skazą: wystawą północną! Czyli pokuta za nieznane nam grzechy trwa, marznąć dziatwa! 

Pokornie chylimy głowy przed pionem absolutnym, grymas niezadowolenia wyrzeźbił w skale 130 metrową rysę, której pokonanie ma być naszym zadośćuczynieniem. Gdyby nie Adam, pewnie już dawno smażyłabym się w ogniach piekielnych - ciąg trudności i zimna przerastał moje umiejętności wspinaczkowe (na prowadzeniu). Szczęściem nieustraszony mąż wykazał się duchem walki, talentem techniki i bicka i po trzech wyciągach wyprowadził nas z pokutniczej opresji. Po szybkich zjazdach wróciliśmy na jasną stronę mocy, która trwała zaledwie... dwie godziny!

Pierwszy wyciąg Headache. Na ręce Adama, na moje już za duża ta rysa :(

Drugi wyciąg przez okapik 

Trzeci wyciąg niby leży, a jednak nie:) Chyba najłatwiejszy mimo to


Po pokucie nadszedł czas na rozgrzeszenie czyli spacer po Anielskim Grzbiecie! W słońcu! Rozgrzeszonych w Zion jest chyba całe mnóstwo, bo na szlaku tłumy! Spacer byłby wspaniały, gdyby nie był wybrukowany dobrymi chęciami dla stonki turystycznej (czytaj asfalt na 80% szlaku). Ale ostatni stopień rozgrzeszenia doświadcza stonka przerzedzona: grań anielska to nieubezpieczony, zapiaszczony i lekko zalodzony szlak z fantastyczną ekspozycją. Tak tak, Amerykanie uwielbiają kontrasty...

Widok na Angels Landing

Asfaltowy szlak prowadzi nas w anielskie przestworza

Droga do rozgrzeszenia jest kręta
Żeby stonce było łatwo...

Ale widoki ze szczytu wspaniałe


Wgłab kanionu. Po lewej widać słynne Moonlight Butress!

Widoki na południe
Widoki na nas:)

Taka tutejsza Orla Perć


Żegnamy się z Zion


Po zatankowaniu słonecznego paliwa na anielskich wojażach postanawiamy zmykać,w stronę słonecznej pustyni. Na pustyni lądujemy wieczorem (w okolicach Valley of Fire), słońce jest, jest też i nasz stary przyjaciel wiatr. Ani się  obejrzymy a potarga nam namiot... Chyba zaczynamy tęsknić za domem...

Takie piękne widoki, a tak ten nocleg dał nam popalić....


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz